Usłyszeć: Mamo! – Janusz Muzyczyszyn

To kolejna książka Janusza Muzyczyszyna, z którą przyszło mi się zapoznać, wszystko dzieje się jakoś hurtowo, wkrótce inne serie zostaną dokończone na moim blogu. Zacznę od tego, że cieszę się, że dane mi ją było przeczytać, choć nie mówimy tu o beczce miodu i łyżce dziegciu (podział na rozdziały!), ale po kolei.


Mimo, że częściowo rzecz dzieje się w Warszawie, bądź na krótką chwilę we Wiedniu, książka jest osadzona w śląskich realiach. Autor umiejętnie podkreśla w dialogach bohaterów swoje (tak myślę) poglądy na język śląski (nie gwarę) czy inne regionalizmy. Ma chyba też ulubione lokale czy inne miejsca (jak targi na Nikiszowcu), a galeria katowicka dla jego bohaterów to oczywiste miejsce zakupów (choć nie wszystko tam jest!).


Z jednej strony mamy bardzo tradycyjną opowieść i tradycyjnymi bohaterami, z drugiej zaś sporo tak zwanej „ponowoczesności”. Nawet epizodyczne postacie wydają się być okazami z zupełnie innej epoki. Mam na myśli młodą dentystkę z Warszawy, która czeka na swojego księcia z bajki i tylko jemu odda swe serce i ciało. W Warszawie? Troszkę to nie pasuje…, ale od czego jest licentia poetica?! Można powiedzieć, że główni bohaterowie też czekają na siebie całe życie i są (i będą) sobie dozgonnie wierni. Tuż obok mamy jednak parę kobiet, które związały się ze sobą, wzięły ślub w Berlinie, bo przecież ta zacofana Polska na to nie pozwala, a w dodatku rodzina z Podkarpacie (no bo skąd indziej, czyż nie?!) nie akceptuje tego związku (delikatnie rzecz ujmując). Potem pojawia się kolejna panna (tym razem z Podlasia), które ma spore wątpliwości natury moralnej, ale też jest zainteresowana takim związkiem. Cóż takie mamy czasy.
I w zasadzie wszystko byłoby ok., gdyby nie kolejny niuans. Otóż chrzest to katolicka uroczystość związana z sakramentami. Nie występuje w innych religiach (są podobne rytuały, ale to nie to samo), nie może być więc mowy o jakimkolwiek chrzcie humanistycznym. Można sobie taką uroczystość nazwać w dowolny sposób, ale zawłaszczanie katolickiej terminologii jest troszkę brakiem poszanowania religii. Skoro oczekujemy poszanowania różnorodności, szanujmy też innych.


Mam propozycję (jeżeli losy bohaterów kiedykolwiek będą kontynuowane), żeby we Wiedniu odwiedzili ulubiony przeze mnie Hundertwasserhaus. Zamieszczam fotkę dla porównania i zapamiętania, choć nie oddaje ona uroku miejsca.


Książka porusza w swojej głównej treści (wiem, że to spojlerowanie, ale tylko z lekka) problem braku możliwości zajścia w ciążę i problem adopcji dzieci. O ileż to istotniejsze i ważniejsze niż dyskusja nad aborcją. Tu przypomina mi się takie stwierdzenie, które kiedyś słyszałem, że wśród muzułmanów nie ma sierot. Rodziny są tak rozległe, że zawsze znajdzie się ktoś, kto dzieci przygarnie i wychowa. Może dlatego spaliły na panewce pomysły pewnego prezydenta miasta z Pomorza, który chciał takowe sieroty (bodajże z Syrii) sprowadzać.


Wspomniane problemy nie są łatwe i wiążą się z wieloma dylematami, od których główni bohaterowie nie uciekają, które muszą rozwiązać. Zwątpienie i nadzieja przeplatają się ze sobą co chwila, a liczne przykłady raz zachęcają raz odstręczają. A na zakończenia tragedia jednych może stać się szczęściem drugich. Smutne to, ale prawdziwe.


Reasumując książka przypadła mi do gustu, chociaż nie wszystko mi się w niej podobało, co zaznaczyłem we wcześniejszych akapitach. Trochę smutne, że takim książkom tak trudno się przebić. No, ale na to, to już chyba nie ma rady…