Moje życie w Armii Czerwonej – Alfred Wirski

Kolejna książka, która jest autentycznym świadectwem uczestnika zdarzeń, dość dramatycznych, wręcz tragicznych zdarzeń – bycia żołnierzem Armii Czerwonej. Przy okazji zastanawiałem się, czy tę nazwę pisać z małej czy dużą literą. Uznałem, z szacunku do języka polskiego, że napiszę z dużej, bo szacunku do tej armii nie ma żadnego. Dzisiaj to już tylko rosyjska armia, ale jeżeli coś się tam zmieniło, to raczej na gorsze.

Alfred Wirski mimo że element raczej wrogi (Polak), to jednak kierowca-mechanik – bezcenny fach w sowieckiej Rosji – dlatego prosto z Lwowa wylądował w opiekuńczych ramionach armii. Przy okazji wspomnę taką książkę o włoskich żołnierzach w Rosji („Wrócili tylko nieliczni”) – tam też pojmani włoscy żołnierze – kierowcy natychmiast wracali na front jako żołnierze najsłynniejszej armii świata, która miała tylko „mięso armatnie”, a żadnych specjalistów. Armia w latach czterdziestych XX wieku nie posiadała kierowców, mechaników a także wszelkich innych specjalistów – a jednak wojnę wygrała!

Czasami wydaje się, że gehenna Alfreda Wirskiego, to taka zwykła żołnierska opowieść, dopóki nie uświadomimy sobie ilu żołnierzy z jego jednostki pozostało przy życiu, ile znajomych się kiedykolwiek odnalazło. Czasami mogłoby się wydawać, że inni Polacy (na przykład niejaki Ludwik) potrafią się urządzić i niby jak Szwejk wszystko przetrwać, ale to tylko pozory. Wszędzie dominował nieprawdopodobny strach, możliwość wpadki w każdej chwili i jedyna kara – rozstrzelanie. Droga do polskiej armii pomimo traktatu Sikorski-Majski to była prawdziwa droga przez mękę i bardzo często wiązała się z dezercją z Armii Czerwonej, a dezerterzy byli zajadle ścigani przez NKWD i stawiani pod pierwszy lepszy płot.

Naszemu bohaterowi sztuka ta się udała dzięki pomocy wielu bezinteresownych Rosjan, którzy częstokroć ryzykowali życiem. Pan Wirski (zresztą nie tylko on) zawsze rozróżniał życzliwość wielu zwykłych Rosjan od ustroju i władzy, która tam panowała. Niestety władza ta wywarła gigantyczne piętno na swoich obywatelach, co możemy obserwować do dnia dzisiejszego, może nawet szczególnie w obecnych czasach.

Mówi się, że Rosji „bez wódki nie razbieriosz” – nietrudno w to uwierzyć. Zabawy alkoholowe (jeżeli można to nazwać zabawami) pokazują fatalizm Rosjan i smutne pogodzenie się z losem. Pierwszy raz czytałem o zabawie w „kukułkę” – to nie alkoholowe ekscesy straconego pokolenia z Lermontowa czy pijackie dręczenia z „Encore” Jacka Kaczmarskiego. To raczej ostatnie stadium upodlenia. Bardzo to smutne, swoją drogą. A na froncie też dwa razy na dzień pojawiała się wódka, a co sprytniejsi i kilka kubków więcej wypijali. Czasami na koniec było coś na kształt naszej (z czasów słusznie minionych) brzozówki (kto nie wie, nie zrozumie).

Patrząc na kampanię z 1941 roku zawsze zastanawiam się co by było, gdyby Niemcy nie popełnili w zasadzie kilka drobnych błędów, gdyby inaczej potraktowali serdecznie witających ich Rosjan, gdyby wyruszyli tydzień wcześniej, gdyby… na szczęście byli pełni pychy i pewności siedzie, a jak wszyscy wiemy pycha podąża przed upadkiem.

Wracając do naszego bohatera – jego droga do armii Andersa jest tak nieprawdopodobna i tak fantastyczna, że wielu zapewne w nią nie uwierzy. Okazuje się, że podobnych historii (których jeszcze nie znamy) było sporo i niejednemu dezerterowi z Armii Czerwonej udało się dotrzeć do swoich. A ilu się nie udało…? Tego niestety nie dowiemy się nigdy.

Dla mnie super książka. Brat często mi mówi, że tylko historie autentyczne są ciekawe. Dla mnie „nie tylko”, ale coraz bardziej uważam, że warto czytać takie pozycje częściej niż do tej pory!

Koestler – Michael Scammell

Śmiało mogę powiedzieć, że życiorysy to nie moja bajka. Tym razem jest inaczej, ze względu na postać, która jest bohaterem tej książki, to Arthur Koestler. Zaraz wyjaśniam, dlaczego. Bo sprawa jest niby prosta, niby trochę złożona, a historycznie odległa.

Ze względu na to, iż swoją wiedzę zdobywałem w czasach słusznie minionych czytywałem takich a nie innych autorów. Oczywiście nieobcy był mi drugi obieg, gdzie poznałem i Sołżenicyna i Orwella i nawet Władimowa (tego od „Wiernego Rusłana”), ale Koestlera nie! Za komuny nie słyszałem o nim. Przyznaję się, że to może i moja wina, ale na przykład książki Orwella były znane, wiele innych autorów było znanych chociaż ze słyszenia, a o Koestlerze nic. To właśnie była jedna z wielu kajdan komuny – brak kontaktu z kulturą Europy, nie docierały do nas trendy, inspiracje czy spory spoza żelaznej kurtyny.

Nie było więc szans, żebym nie zapoznał się z biografią Koestlera, jeżeli tylko szansa nadarzyła się, zwłaszcza, że do tej pory przeczytałem tylko jego „Płomień i lód”. Teraz przede mną koniecznie „Ciemność w południe”. Michael Scammell wykonał nieprawdopodobną pracę i postarał się przedstawić Koestlera bez upiększeń, ale i bez zbędnej krytyki. Wydaje mi się, że raczej spogląda nie niego z sympatią, chociaż widzi jego nieprawdopodobnie trudny charakter.

Feministki mają nad Koestlerem używanie. Zarówno z jego pamiętników, listów i wypowiedzi, jak i wspomnień bliskich mu kobiet, wynika, że jego zachowanie wobec płci pięknej obecnie byłoby nie do zaakceptowania. Zresztą wtedy chyba też tak było. Nie mniej był Koestler wielkim manipulatorem. Pośmiertnie za to został oskarżony o gwałt, a jego pomnik (popiersie) obalono – to obecnie dość modny trend (obalanie pomników).

Kogo Koestler nie znał ze sław ówczesnego świata? Z kim się nie przyjaźnił? Z kim się spotykał? Poczynając od Einsteina, Camusa, Orwella, Malraux, poprzez Manna do Begina czy Freuda! Jakie towarzystwo, jakie dyskusje, jakie otoczenie. Do tego kobiety – malarki, pisarki, rzeźbiarki czy wreszcie panie z towarzystwa, z którymi można było rozmawiać o wszystkim i wszędzie. Jakże wtedy wyglądały elity i czym się zajmowały! Jakiekolwiek porównanie do współczesności musi wywołać tylko pusty śmiech…

Z kim Koestler nie polemizował! No właśnie, na przykład z Konstantym Jeleńskim, który zarzucał mu, że opisy procesów stalinowskich w „Ciemności w południe” są nieautentyczne! Idąc tropami polskimi – Koestler głęboki szacunek miał do Jana Karskiego, oburzał się też na to, że Zachód pozwala na powstanie warszawskie, które nie ma żadnych szans i nic nie da. Jeszcze trochę o polonicach. Koestler pochodzący z Węgier uważał całowanie pań w rękę za tradycję austro-węgierską, mnie zaś zawsze wydawało się, że to nasza polska tradycja.

Książka Scammella jest kopalnią wiedzy o Koestlerze i pozwala nam sobie wyrobić zdanie o nim, o jego twórczości, o jego pracy. Jawi się trochę jak człowiek odrodzenia, który chciał się zajmować zbyt wieloma rzeczami z zakresu kultury i nauki (szczególnie) naraz. Jakby nie dostrzegł, że nauka tak bardzo rozwinęła się, że nie można być specjalistą w wielu dziedzinach.

Nie sposób w krótkiej recenzji wspominać o wszystkim, o filantropii Koestlera (pomagał nawet „Kulturze”!), o jego działaniach charytatywnych, o jego stosunku do Palestyny, Izraela czy najważniejsze: o jego drodze od komunisty do antykomunisty, przy czym z lewicą nigdy nie zerwał. O pobycie w frankistowskiej celi śmierci i wielu innych przeżyciach. Na pewno jego życiorysem można by było obdarzyć wiele osób i każda miałaby co opowiadać!

Książka ma ponad 700 stron (nie ma się co dziwić), a czyta się ją bezproblemowo, szybko i składnie. Bo przecież warto czytać!