„Blade runner czyli czy androidy marzą o elektrycznych owcach?”

Może przy okazji nowego filmu „Blade Runner 2049” postanowiłem wrócić do źródeł, czyli do książki Philipa Dicka i do jej adaptacji filmowej. Tradycyjnie, jak to w Hollywood, nic nie jest takie jak być powinno i jak się wydaje, że jest.

Film jest luźną adaptacją książki, najbardziej chyba chodziło o tytuł i postać głównego bohatera. Deckard Dicka i Deckard Harrisona Forda, to zupełnie dwie różne postacie, chociaż paradoksalnie obie są świetnie stworzone! Trzeba przyznać, że film Ridley’owi Scottowi wyszedł całkiem nieźle mimo że to była 9 wersja scenariusza, a amerykańscy scenarzyści niezbyt przejmują się pierwowzorem, jeżeli prawa autorskie zostały już zakupione.

Książka jest mroczna, pokręcona, pełna zagadek, tajemnic, niedopowiedzianych sytuacji i zdecydowanie pesymistyczna w wymowie. To nie androidy śnią o elektrycznych owcach, to ludzie zmuszeni są je posiadać, bo nie stać ich na żywe. Pęd do posiadania żywego zwierzęcia jest przeogromny tak jak obecnie pęd do posiadania miliona gadżetów. W książce często pada pytanie kto jest człowiekiem, a kto androidem, coraz mniej jesteśmy pewni „kto jest kto”, a główni bohaterowie sami robią sobie testy, by potwierdzić swoje człowieczeństwo. Philip Dick za życia poruszał się w obszarach absurdu i paranoi, co przenosił do swoich powieści. Także Rachael nie jest taka, jak w filmie, ale i tu i tu zdecydowanie odmienia „łowców”.

Pozostaje tradycyjne pytanie przyszłości : kto jest, a kto nie jest robotem i kto będzie lepszy/mądrzejszy. Czytałem kiedyś taką książkę s-f, w której wyginęła cała ludzkość i na dalekiej planecie (wysłani wcześniej w kosmos) został jeden mężczyzna i jeden robot. Długa dyskusja o tym kto jest lepszy i dlaczego kończy się stwierdzeniem mężczyzny, że ludzie potrafią się rozmnażać, na co robot trzeźwo pyta : Na pewno?

Film to oczywiście hollywoodzka, upiększona wersja, chociaż przecież też nie przedstawia w słonecznych barwach „nowego, lepszego świata”. Cały czas leje w San Francisko. Tyle tylko, że wszystko jest na opak : androidy nabywają empatii (ratuje życie łowcy kosztem swojego), odjeżdżają w siną dal z ukochanym, happy end pełną gębą. Tu i tu tylko sowa jest całkowicie sztuczna i może być formą łapówki.

Kolejna część „Blade runnera” to już zupełna swoboda scenopisarska. Skoro i w książce i w filmie androidy Nexus-6 mogły żyć tylko 4 lata, to jak można je ścigać i zabijać jeszcze po 20 latach? Kto by się jednak przejmował takimi niekonsekwencjami. No a już główna oś fabularna jest doprawdy bardzo mocno naciągana. Znowu czekamy na Mesjasza i tym razem jest nim kobieta? Szefem „bandy” też jest kobieta? To już nie feminizm, to rasizm wymierzony w mężczyzn!

W pierwszym „Blade runnerze” muzyka była świetna i fantastycznie współgrała z obrazem. Niestety nie udało się w żadnej mierze niczego powtórzyć, może poza grą Harrisona Forda. Dziadkowi wydaje się, że jest co najmniej 40 lat młodszy i to jego nieodparty urok.

Pierwszy film dotknął w pewien sposób mrocznego świata Dicka i chociaż bardzo go uprościł i trochę strywializował (kobieta android nie może być śpiewaczką operową, jest raczej striptizerką), to stał się małym arcydziełem samym w sobie. Drugi, to odcinanie kuponów od pierwszego, co rzadko dobrze się kończy mając na uwadze jakość, bo pewno parę groszy wpływów przyniósł. Z kolei paranoja Dicka zostanie z nami już na zawsze : i to, że obawiał się po filmie, że Harrison Ford ma na niego zlecenie, i to, że podejrzewał Lema (którego bardzo cenił) że jest agentem KGB i ma zamiar go szpiegować, i to, że stworzył tyle arcydzieł literatury s-f, która do tej pory jakoś nie może zostać uznana za wielką literaturę, chociaż przecież zadaje mnóstwo ciekawych i istotnych pytań o kondycję człowieka i ludzkości.