Cywilizacja komunizmu – Leopold Tyrmand

To kolejna książka traktująca o sprawach fundamentalnych napisana (można tak rzec) przez amatora. Tak samo jak wielu komentatorów odsądzało „od czci i wary” Feliksa Konecznego („O wielości cywilizacji”) czy jeszcze bardziej Krzysztofa Karonia („Historia antykultury 1.0”) traktując ich jako amatorów właśnie, czyli (w domyśle) nieuków, dyletantów. Nie wiem na czym konkretnie polegał ten zarzut (nikt nie potrafił tego do końca wyjaśnić), ale Einstein też był przecież amatorem z dziedziny fizyki, specem był od wniosków patentowych.


Sam autor twierdzi, że to książka dla ludzi zachodu, którzy komunizmu w zasadzie nie znają. Myślę, że nie do końca miał rację. Książka znowu jest aktualna. Komuniści i lewacy maści wszelakiej nieustannie się uczą. Potrafią wyciągnąć wnioski z porażek i ciągle szukają nowej drogi, aby nas uszczęśliwić. Marsz przez instytucje zdecydowanie im się udaje. Akceptacja manifestu z Ventotene przez „elity” europejskie tylko to potwierdza.


Książkę dość trudno się czyta, myślę, że nie każdy przez nią przebrnie. To nie jest powierzchowna lektura. Życie w komunizmie jest przedstawione z różnych punktów widzenia, pokazane są wszystkie postawy jakie były w tym czasie prezentowane. Ale można zrozumieć jak powstała klasa zwana później nomenklaturą, która nawet jeżeli zdecydowała się oddać władzę to nie za darmo i nie do końca. Resortowe dzieci i wnuki mają się bardzo dobrze. A reszta? No cóż, jak mawiał przyjaciel Tyrmanda – Stefan Kisielewski: „Jesteśmy w d… , najgorsze jest to że zaczynamy się tam urządzać”. Cytat może niezbyt dokładny, ale sens oddaje.

Ciekawy jest rozdział poświęcony Żydom i ich „flirtem” z komunizmem. Fakt faktem autorowi wolno trochę więcej mówić na ten temat, trudno go posądzać (i przede wszystkim oskarżać) o antysemityzm. Cała ta opowieść jest w genialny sposób oddana w jednej piosence Jacka Kaczmarskiego – „Opowieść pewnego emigranta” – niestety Leopold Tyrmand chyba nie mógł jej znać, powstała dwa lata po jego śmierci.

Należę do ludzi, którzy przeżyli późny komunizm, żyłem w epoce Gierka i Jaruzelskiego. Terror stalinowski znam tylko z opowiadań, lata odwilży też osobiście były mi obce. Nie mniej mnóstwo relacji pozwala mi choć trochę wyobrazić sobie tamte czasy. Wiele rzeczy przetrwało cały okres komunizmu – choćby niemożność załatwienia czegokolwiek w normalny sposób, wszechwładność urzędników, kolejki za wszystkim. Mało kto to jeszcze pamięta czy wspomina. Wahadło zostało przestawione w drugą stronę. Wszyscy chcą cieszyć się wolnością i dobrobytem. Tylko, że ułuda to jeno, mało kto zauważa.
Bardzo jestem ciekaw co powiedziałby autor na dzisiejsze czasy, na triumfalny marsz lewaków wszelakich. Tym bardziej trzeba czytać takie książki, żeby wiedzieć gdzie jest koniec tej „świetlanej przyszłości”, zeroemisyjności , wirtualnego pieniądza i innych dobrodziejstw, którymi chce nas obdarzyć eurokołchoz przy naszej bierności lub/i współudziale.


Czy ktoś tak naprawdę z tych, dla których ta książka jest przeznaczona zdaniem autora, ją przeczytał ze zrozumieniem? Czy wyciągnął jakieś wnioski? Być może, ale raczej na swój prywatny użytek. Komunizm i całe lewactwo ma się dobrze, by nie powiedzieć, że coraz lepiej. Kiedy się obudzimy z tego snu? Może efekt gotującej się żaby jest wyjaśnieniem tej sytuacji? Z drugiej jedna strony, o czym zapewniam wielokrotnie, bez czytania (ze zrozumieniem) postępu nie będzie. Czytając mamy jakąś szansę na zrozumienie, na ostrzeżenie, wreszcie na reakcję…

Człowiek, który był Czwartkiem – Gilbert K. Chesterton

Bardzo to sentymentalny dla mnie kryminał, jeżeli w ogóle można to nazwać kryminałem, raczej powieść sensacyjna a i to nie do końca. Sentyment wynika z faktu, że jeden z głównych bohaterów to Niedziela, zaś pozostali noszą pseudonimy odpowiednie do dni tygodnia, razem tworząc Radę Najwyższą.
Jak w dobrej powieści sensacyjnej prawie nikt nie okazuje się tym, kim jest w rzeczywistości, chociaż z czasem zaczynamy się orientować, że wszyscy pochodzą z tego samego pnia. Nie do końca możemy być też pewni czy to sen, jawa czy marzenia człowieka, który był Czwartkiem. Nic nie jest pewne i oczywiste.
Na przykład Wtorek jest Polakiem o nazwisku Gogol! Ma charakterystyczną brodę i czuprynę, słowem wygląda jak … rosyjski anarchista z przełomu XIX i XX wieku. Bo z tego okresu jest ta książka. I w tym właśnie okresie rosyjscy anarchiści prowadzili szeroką działalność. Tak przynajmniej uczono nas w szkole. Może niewłaściwie nas uczono? Może inaczej odbierały naszą walkę o niepodległość inne nacje – szczególnie właśnie Anglicy? Wszak terror był jedną z naszych broni w walce o niepodległość, tylko z anarchistami miał mało wspólnego.
Nie zgadzam się z opinią (chyba na jednej z okładek) że współcześnie moglibyśmy nazwać tych anarchistów – terrorystami. To jednak nie to samo. Terroryści są maści wszelakiej, jednym przyświeca walka o religię, innym o wolność, jeszcze innym o „sprawiedliwość społeczną” czy inne tego typu sprawy,ale anarchistów już wśród nich coraz mniej.
Autor stara się zadawać wiele istotnych pytań, o zakres wolności właśnie, o system społeczny, o podatność ludzi na propagandę, na mniej lub bardziej rewolucyjne hasła. Można rzec: wieczne pytania, na które brak rzetelnej odpowiedzi. Zwłaszcza teraz, kiedy ciągle stajemy się świadkami globalnych manipulacji, przekłamań czy po prostu kłamstw. Taki kamyczek do ogródka przemyśleń.
Kolejna sprawa to „prewencyjne” działania policji Ilu mamy „przykrywkowców”, „tajnych współpracowników” czy innych donosicieli. Czy jest raczej tak jak w filmie „Ronin” gdzie prawie wszyscy w ukryciu byli tymi dobrymi i działali tylko po to, żeby ująć jednego (!) za to czołowego terrorystę, czy może tak jak w „Krawcu z Panamy” gdzie służby w pogoni za wynikami doprowadziły do nieprzewidywanego przewrotu? A co jeśli nikt nie okazuje się być tym za kogo się podaje. Świat służb, wywiadów, tajnej policji nie jest do ogarnięcia dla zwykłego obywatela?
Jeszcze inny wątek zdaje się być ciekawy – przecież „nasi” anarchiści to artyści – poeci, którzy swoją sztuką chcą oddziaływać na świat. Gdyby tylko na tym pozostało! Początek XX wieku, zna wielu takich poetów-rewolucjonistów, niestety wielu z nich nie dożyło owoców rewolucji, w której uczestniczyli, skończyli z kulką, bądź w łagrach Syberii (Majakowski, Jesienin, Jasieński). Poezja może być niebezpiecznym zajęciem. Jak śpiewał Jacek Kaczmarski w „Murach” (za Lluisem Llachem) „a śpiewak ciągle był sam…”.
Czytając książki, które przetrwały próbę czasu (o czym pisałem już wielokrotnie) odkrywamy (lub raczej utwierdzamy się w przekonaniu), że nic się nie zmienia. Albo jak wiele się musi zmienić, żeby wszystko zostało tak samo, jak mawiał książę Salina w „Lamparcie”. Wprawdzie od czasu do czasu ktoś krzyknie o końcu historii, ale to tylko naiwne oczekiwanie, które jakoś nie chce się ziścić. Wojny się nie kończą, terroryści mają się dobrze (jeżeli można tak powiedzieć), a pokój i wieczna szczęśliwość są bardzo daleko od nas. Co nie oznacza, że nie warto podążać w tym kierunku…

Kanapka z człowiekiem – Jacek Kaczmarski

O Jacku Kaczmarskim zdarzało mi się już na tym blogu pisać. Teraz inna okazja – otóż miałem przyjemność obejrzeć spektakl w Teatrze Nowym w Poznaniu zatytułowanym „Kanapka z człowiekiem”. Jak nietrudno się domyśleć to spektakl poświęcony piosenkom Jacka Kaczmarskiego, oczywiście w nowych interpretacjach aktorskich. Całość przygotował i opracował Jerzy Satanowski.
W sumie chyba Jacek Kaczmarski jest już trochę zapomnianą postacią, szczególnie w masowej wyobraźni, tylko starzy weterani ciągle są zafascynowani jego spuścizną. Co mnie do tego stwierdzenia skłoniło? Otóż średnia wieku na spektaklu była zdecydowanie zawyżona, czyli obecni byli ci, którzy na żywo zetknęli się z jego twórczością i wywarła ona na nich (jak i na mnie) swoje piętno. Tak przynajmniej śmiem twierdzić.
Zawsze uważałem za jedną z zalet aktorstwa umiejętność interpretacji tekstu, często odmienną od wykonań autora. I tutaj spotkałem się właśnie z taką interpretacją. Szczególnie zapadły mi w pamięci „Obława” i „Mury” w interpretacji aktorek Teatru Nowego. Fakt, że to w większości panie interpretowały piosenki Kaczmarskiego wpłynął na nie (piosenki) bardzo ożywczo.
Zaskoczyła mnie trochę scenografia. Początkowo skojarzyłem ją z „Deszczową piosenką”, zresztą skojarzenia nie mogłem się pozbyć do końca. Co mogę zrobić, że parasole zawsze będą mi się kojarzyły z tym filmem?
Zawsze się zastanawiam, jak Jacek Kaczmarski odnalazł by się w obecnych czasach? Takie odniosłem wrażenie, że współczesna polityka niezbyt mu odpowiadała i ucieczka na antypody była jakąś formą wyrażenia swojego zdania na ten temat. Wiele jego pieśni nie zestarzało się w ogóle, są cały czas aktualne. I myślę, że będą jeszcze aktualne przez lata. Może dzięki takim spektaklom nastąpi renesans jego twórczości?
Mnie zawsze uderzała piosenka „Dzieci Hioba”, „Strącanie Aniołów” zresztą też. Nie wiem, jak bardzo Jacek Kaczmarski był wierzący, bo na ten temat krąży wiele sprzecznych informacji, nie mniej widać, że w tych (jak i w wielu innych pieśniach) spierał się z Bogiem. W „Pustym raju” (Którego akurat nie było w spektaklu) Anioł na spacerze z Bogiem nie mówi nic, wszak nic powiedzieć nie może „obaj myślą jednakowo” – to oczywiście z lekka uproszczone spojrzenie, ale przynajmniej dowód na chęć toczenia sporu, na chęć zrozumienia, może nawrócenie?
Wiele można by mówić o twórczości Jacka Kaczmarskiego, sporo napisano, sporo jeszcze zostanie napisane. Jedno jest pewne – dla wielu, w tym dla mnie, na zawsze pozostanie w pamięci. A i owacja na stojąco dla aktorów za ten spektakl wiele mówi na ten temat. Bo aktorzy (aktorki) zdecydowanie stanęli na wysokości zadania.
Raz tylko byłem na jego koncercie. Tylko raz. Za to box z 25 albumami przesłuchałem wielokrotnie… dopóki mi go nie ukradziono! Kupię raz jeszcze.

„Mistrz gry” Sergio Kokisa i okolice …

 

Jestem po ponownej lekturze tej książki, a także po zerknięciu na życiorys autora. Przyznaję, że zerknąłem na jego życiorys tylko po to, żeby w jakiś sposób nawiązać do sztuki Anat Gov „Boże mój”. Chciałem postawić tezę, że za bary z Bogiem biorą się w literaturze tylko przedstawiciele narodu wybranego. Nic z tego. Nie mniej dzięki temu jeszcze bardziej wniknąłem w książkę.

Sergio Kokis to dla mnie alter ego Tiago Cruza. Sam podobnie jak bohater tej książki był więziony i torturowany przez brazylijską juntę, wyjechał z kraju do Kanady. Tyle tylko, że nie skończył tak jak Tiago. Ale czy nie zastanawiał się wielokrotnie nad tym, do czego zmusił swojego bohatera?

W ogóle ta książka zmusiła mnie do wielu przemyśleń i skojarzeń. Dlaczego Pan Bóg się nudzi? Tu podążę za Jackiem Kaczmarskim i „Rajem” gdzie przecież Archanioł Gabriel spacerując po raju z Bogiem nie może „bawić Go rozmową, żadną myślą zaskoczyć znienacka, obaj myślą wszak jednakowo”. Nie dziwota, że od czasu do czasu Pan Bóg szuka rozrywek. Niestety te z „Mistrza gry” nie do końca mnie przekonały, mam spory niedosyt po jej ponownej lekturze. Nie, żebym żałował tej lektury, wręcz przeciwnie. Kokis popisuje się swoją wiedzą i erudycją mnożąc odnośniki do dzieł i filozofów, o których czasami, wstyd przyznać, nie słyszałem, choć inni, jak Orygenes, są mi bardzo bliscy. Ponadto książka ta właściwie nie ma akcji, opiera się na dialogach, a czyta się ją gładko i bezproblemowo.

W inny sposób skojarzył mi się jeszcze Jacek Kaczmarski z tą książką : otóż przez postać Armando Valladaresa. Ten kubański poeta wiele lat spędził w więzieniach Castro, w końcu został uwolniony i wyjechał do USA dzięki wstawiennictwu Prezydenta Francji Francoisa Mitteranda, ale siedział na wózku inwalidzkim gdyż „po torturach coś w kręgosłupie zaszło”. I zdarzyło się coś podobnego, co doświadczył w książce Tiago, a w rzeczywistości Kokis : u nich była to powszechna amnestia zrównująca ofiary z katami, a w jego przypadku Prezydent Obama praktycznie bez żadnych warunków zaakceptował reżim braci Castro, kpiąc w żywe oczy z jego ofiar.

Na tle tych wszystkich przemyśleń Iwan Sierow – główny bohater powieści – wypada dość blado. Może taki był zamysł autora? Przecież jest tylko pionkiem w grze i to takim dość bezceremonialnie manipulowanym.

Teraz wracam jeszcze do sztuki „Boże mój”, którą też miałem przyjemność zobaczyć, bo to z kolei opowieść o tym jak to znudzony Pan Bóg chce skończyć z tym światem, ale na godzinę przed zakończeniem udaje się z wizytą do psychoterapeuty, żeby dać mu szanse na odwiedzenie go od tej ostateczności. Konstatacja jest taka, że w ogóle na swój sposób są to tematy ciekawe, a u nas jakby nie widzę odwagi do ich podjęcia. Zapewne wynika to z romantycznej tradycji co najwyżej „wadzenia się z Bogiem”, ale chyba i z braku odwagi by podjąć dialog z bogoojczyźnianą tradycją.

Tak więc pozostaję zadowolony z tytułowej lektury, mimo że lekki niedosyt pozostaje.

„Walc pożegnalny” Milan Kundera

Jak już kilkakrotnie wspominałem wielka literatura ma to do siebie, że można ją interpretować na wiele sposobów. Dlatego pozwolę sobie na własną interpretację tego „co autor miał na myśli”. Trochę nie potrafię sobie uzmysłowić dlaczego do tej pory jej nie przeczytałem, leżała w mojej biblioteczce od bardzo dawna. Musiałem ją kupić z kilkoma innymi i gdzieś udało jej się ukryć na półce. Może to i dobrze, z wiekiem na wiele spraw mam inne spojrzenie.

Odniosłem nieodparte wrażenie, że Kundera w tej powieści chce występować jako bóg kierujący losami ludzi, nie jako narrator, który opowiada historię, tylko jako mieszający wszystko stwórca. Przy tym jest to taki czeski bóg z olbrzymim brzemieniem ateizmu – jakby to dziwnie nie zabrzmiało. Mamy tutaj też anioła – jest nim niewątpliwie amerykański handlowiec (jakżeby inaczej w czasach komuny!) Betlef, który nie zna wszystkich zamiarów stwórcy, stąd jego ogromne rozczarowanie nad końcówką losów Róży. Tak na marginesie, jak zauważył Jacek Kaczmarski w jednej ze swoich piosenek, kiedy Anioł idzie z Bogiem przez raj, obaj milczą, Bóg wie wszystko co Anioł mógłby powiedzieć … . Wracając do powieści jest więc doktor Slama, który tworzy pokolenie swoich następców, nie ponosząc przy tym trudów ich wychowania. Jakub zastanawia się czy zabił, czy coś czuje w związku z tym, czy jest bardziej współczesnym Raskolnikowem (ten wszakże też spierał się z Bogiem). Kundera historią niebieskiej tabletki zmienia losy bohaterów, uśmierca nie tych, którzy mieli (kiedyś chcieli) zginąć, uśmierca tych, którzy odnaleźli wreszcie swoją drogę w życiu. Czechosłowacja była na wskroś ateistycznym krajem, dlatego sprawa aborcji była przedstawiana w zupełnie innym świetle. Dyskusje Klimy z Różą dotyczyły głównie tego, czy przyjemniej im będzie razem z dzieckiem czy bez, koleżanki Róży uważały, że ta ciąża to jej jedyne źródło nacisku i szantażu, Klima był przerażony możliwością ujawnienia tej ciąży – tak bardzo przecież kochał żonę, nikt za to nie zająknął się o istocie życia.

Inna rzecz poruszyła mnie też bardzo : jest tak wiele miłych słów, które chcielibyśmy powiedzieć kobietom, które nam się spodobały, a tego nie robimy! A chcielibyśmy je powiedzieć nawet nie po to, żeby je oczarować czy zauroczyć, lecz po prostu by sprawić im przyjemność. Sam też często łapię się na tym, że mogłem coś powiedzieć, ale jest już za późno, ten piękny moment już minął i ona zniknęła bez słowa …

Piekło nie daje o sobie zapomnieć. To realia ustroju komunistycznego : aresztowania, więzienie, denuncjowanie przyjaciół, bo przecież partia ma zawsze rację, a bohaterem jest Papka Morozow, wreszcie zakaz wyjazdu z kraju (jakby z raju musiano zakazywać wyjazdu …). Podobno wielu komunistów miało dobre chęci … ale dobrymi chęciami jest piekło brukowane.

„Samobójstwo jest gorsze od morderstwa. Samobójstwo to plunięcie w twarz Bogu”. Bardzo celna uwaga o samobójstwie, też przecież kolejnej pladze naszych czasów. Jedna, niewielka przecież, powieść, a ile refleksji … . No ale to właśnie jest literatura!