Tarabas – Joseph Roth

Podobno nikt nie lubił Tarabasa. Niektórzy się go bali, niektórzy szanowali, inni się go wyrzekli a jeszcze innym był obojętny, ale nikt tak naprawdę go nie lubił. Taki właśnie jest bohater książki Josepha Rotha pod takim właśnie tytułem.

Rzecz, jak to u Rotha dzieje się w Europie środkowo-wschodniej w czasie I wojny światowej i tuż po niej. W czasie, kiedy w tym miejscu miał miejsce wielki ferment, różne rewolucje, wędrówki ludów, tworzenie się nowych państw. Wszystko to sprzyja zarówno rzeczom wielkim jak i tym znacznie mniej chwalebnym. I tych drugich niestety jest zawsze więcej.

Co by o Tarabasie nie powiedzieć był dobrym żołnierzem, wojsko było dla niego tym jedynym domem. Są ludzie (a jest ich chyba wielu) dla których hierarchiczność i proste zasady są drogowskazem, którego potrafią się trzymać bez względu na okoliczności. Był też nasz bohater człowiekiem wyjątkowo przesądnym, co też miało niemały wpływ na jego losy. Może przepowiednia cyganki nie sprawdziłe się, ale cały czas jej echo wisiało nad głową Tarabasa. A jak strzelba wisi na ścianie w pierwszym akcie, to w trzecim musi wystrzelić…

Czasy (i po trosze miejsce), w których przyszło Tarabasowi żyć cechowało się również (bo przecież nie przede wszystkim) pewną dawką antysemityzmu. Nasz pułkownik chronił wprawdzie porządek idbał o to by rozuchów nie było, ale przeznaczenie go przecież doścignęło. Spojlerowania dość.

Druga część książki zwana „Spełnieniem” dzieje się, jak się wydaje w Polsce. Trochę to inna międzywojenna Rzeczpospolita, niż nam się wydaje. Trochę dziki wschód, w którym mało co się zmieniło. Przyznam, że trochę trudno mi się w tym odnaleźć. I przez ten kraj wędruje sobie nasz bohater, bez specjalnego celu, jakby „amerykańska powieść drogi”.

Jak bardzo pieniądze mogą szczęścia nie dawać, jak bardzo mogą być zbędne w życiu? I to zarówno u tych, którzy na nie zasłużyli swoją pracą, jak i dla tych, którzy zostali obdarowani. Trochę to dziwne, patrząc ze współczesnego bardzo merkantylnego punktu widzenia. Przecież obecnie prawie nic oprócz „tu i teraz” nie istnieje, a „mieć” zdystansowało „być” w sposób nieprawdopodobny. Chcociaż przecież pieniadz zawsze jest jakoś obecny, choćby jako symbol, bo jak to tak nie brać pieniędzy za leczenie (ksiądz) – myśli wyleczony Żyd – coś tu jest nie na miejscu. Pytanie tylko: dla kogo?

Czy ta powieść to powieść o pogromach (tak ją kiedyś potraktowano), czy powieść o fatalizmie ludzkich losów? Może jeszcze o zupełnie czymś innym. To jest właśnie piękne w literaturze, że każdy może to osądzić sam lub przyjąć dosłownie „z dobrodziejstwem inwentarza”.

Ciekawostką jest, jak w erze sprzed telefonów (w zasadzie wszelakich), telegrafów (w tamtych okolicach) czy innych środków łączności, wieść o niezwykłym zdarzeniu tak szybko się rozniosła i wywołała tak wielki rezon. Ustne przekazywanie nowin pobiło wszelkie prędkości, bo przecież każdy chciłaby być świadkiem cudu. A że z czasem trochę spowszedniał, przygasł, cóż takie własnie czasy były. Dziś zniknęłoby po dwóch, trzech dniach.

Mimo, że nie lubimy Tarabasa, śledzimy jego losy do samego końca. Może nie wszystko nam się podoba, ale określenie „gość na tej ziemi” do niejednego z nas doskonale by pasował. Że tylko tyle? A może aż tyle?

Światła w popiołach – Remigiusz Mróz

Po raz pierwszy przeczytałem kryminał Remigiusza Mroza. Powód był dość banalny – książkę dostałem jako prezent świąteczny (ten z Bożego Narodzenia…), więc należało ją przeczytać. Udało się. I przyznam się, że już chyba wiem, dlaczego książki tego autora cieszą się aż taką popularnością, choć może nie do końca. To znaczy, że się cieszą to fakt, tylko nie do końca jestem pewny dlaczego.


Fabuła wciągająca, czyta się dobrze (nigdy nie potrafię wyjaśnić tego fenomenu, dlaczego tak jest – może przez to, że brak mi odpowiedniego wykształcenie w tym temacie?), przestępstwo z jednej strony dziwne, wręcz odrażające, z drugiej strony trochę zaskakujące (jak to przestępstwo), więc jest wszystko czego dobry kryminał potrzebuje.


Najciekawsze chyba są jednak losy głównych bohaterów, którzy jak zrozumiałem często razem pojawiają się na łamach książek Remigiusza Mroza. Ich losy są chyba bardziej zawiłe od komplikacji odkrywanych przestępstw. Oni bardziej nas zajmują, jesteśmy zainteresowani ich losami, ofiary przestępstw są zbyt odległe w czasie i przestrzeni. Perypetie miłosne w małym miasteczku są zaiste ogromne. No, ale jak to mówią – miłość zwycięży, przynajmniej na krótką chwilę. Bo tak jak w bajkach po „żyli długo i szczęśliwie” możemy domyślać się wszystkiego, a zwłaszcza tego, że ci, którzy zostali w pokonanym polu na pewno nie zapomną o swoich krzywdach i w najmniej odpowiednim momencie o nich przypomną. I co może uczynić zakochana kobieta – dobrego (to już wiemy) i złego (tego się dopiero dowiemy).


W tym kontekście bardzo ciekawe jest posłowie, w którym autor rozwiązuje kolejne niewiadome i snuje plany na przyszłość co do dalszych losów bohaterów. Przyznam, że do tej pory z czymś takim się nie spotkałem.


Wracając do kryminału – nie jest on jednak całkiem typowy. Zbrodnia nie zostaje ukarana (na razie), są ludzie, którzy są zawsze ponad prawem (truizm), a są tacy, którzy siedzą w więzieniu i nadal wiele mogą. Postacie epizodyczne, jak pani prokurator z Warszawy przywodzą czasami na myśl ostatnich sprawiedliwych. Typowe jest zaś chyba to, że pieniądz rządzi światem. Wprawdzie jak to mówią ci, którzy ich nie mają: „pieniądze szczęścia nie dają”, ale zakupy już tak. I kiedy ich niespodziewanie braknie zaczynamy postępować nierozważnie i dzięki temu właśnie powstają kryminały.


Rozumiem ideę „happy endów” i trudność w pozbywaniu się głównych bohaterów (w tym temacie polecam „Grę o tron” – jako przykład odwrotny), ale można było dodać trochę tragicznych elementów. Tylko czy wtedy tak duża rzesza czytelników czekałaby na kolejne tomy? Powoli więc wskazuję na wszystkie przyczyny sukcesu.


Małe miasteczko niby ma swoje uroki, swoją lokalność, ale rozrywki generowane są tak jak wszędzie indziej. Dawne miejsca spotkań porosły krzakami i lasem. Wszystko się zmienia, by być takie same jak gdzie indziej. Sitwa może tylko mniej liczna, za to z większymi tradycjami. Czy to dowód na to, że małe miasteczka (te z wiersza Wojaczka) dorównują tym wielkim, że wszystko wszędzie będzie takie same. Wszechobecny internet i wszechobecna technologia są wszędzie takie same. I z tym musimy się pogodzić.

Zastanawiam się nad lekturą kolejnej książki tego autora i przyznam się szczerze, że na razie nie znam odpowiedzi na pytanie, czy się za to zabiorę. Czas pokaże, bo przecież generalnie chodzi o to, że warto czytać!

Pamiętniki żołnierzy batalionu AK – „Parasol”

Literatura poświęcona walce z okupantem jest dość obszerna. Wszystkie głośniejsze akcje żołnierzy AK są wielokrotnie opisywane i filmowane, to samo dotyczy powstania warszawskiego. Co innego jednak, gdy rzecz jest opisywana przez samych uczestników tych zdarzeń lub ich bliskich. A ten punkt widzenia prezentuje właśnie ta książka.


Część opisów bywa pisana prostym, wręcz szkolnym językiem, część to zwięzłe żołnierskie sprawozdania, wreszcie inna część to czasami dobra literatura sensacyjna. Wszystko jednak tchnie zdecydowanym autentyzmem, nie ma ubarwień, niepotrzebnych dywagacji, wiadomości są z „pierwszej ręki”.


Generalnie przez te wszystkie opowieści przebija ogromny smutek po tych co zginęli, a jest ich przecież mnóstwo. Z drugiej strony jednak czuć dumę ze spełnienia obowiązku, ogromny patriotyzm, poświęcenie się dla Ojczyzny. Tu nie ma żadnych wahań pod tym kątem, tu nie ma miejsca na wątpliwości. Wszystko jest jasne i proste – jest wróg, z którym trzeba walczyć, i to walczyć do samego końca.


Książka opowiada o zakończonej historii, ale wydaje się być nieprawdopodobnie aktualna. Aktualna poprzez swoje przesłanie. Przyszło nam żyć w Europie, gdzie słowo patriotyzm jest słowem podejrzanym, armie nie istnieją, chętnych do walki coraz mniej. Do tego hedonizm, porzucenie religii, w sumie wszystkie cechy jakie posiada upadające imperium. Do tego prawie u bram stoi zdecydowany wróg, dla którego nie ma barier i przeszkód, który nie ma celów ostatecznych.


Czy zdołamy się obudzić czytając takie książki? Coraz bardziej w to wątpię. Zresztą jeszcze trochę przetrzebi się listę lektur szkolnych i już nie będzie czego czytać. Nie wiem czy to prawda, ale gdzieś napisano, że młodzież wychodząca z filmu „Kamienie na szaniec” stwierdziła, że chętnie przeczytałaby książkę na jego podstawie. Nic dodać, nic ująć, niestety.


Nadzieja w tym, że jakby co, to rzeczywiście nasza niechęć (bardzo delikatnie rzecz ujmując) do Rosji spowoduje, że damy odpór czekając na sojuszników, którzy znowu nie nadejdą, ale jednak jakoś wytrzymamy, może dzięki opatrzności bożej…?


Wracając do lektury. Ostatnie rozdziały to bardzo ciekawe studium dotyczące domniemanej zdrady jednego z członków organizacji. Walka o dobre imię z bardzo udokumentowanymi dowodami. Przy okazji jednak wychodzi na jaw rzadko ujawniana ilość konfidentów gestapo, którzy doprowadzili do setek aresztowanie działaczy podziemia. Życie, nawet podczas okupacji nie było tylko czarno-białe. Nie byli tylko bohaterowie i okupanci. Byli też konfidencki, szmalownicy i hołota maści wszelakiej, ale była mimo wszystko marginesem.


Czas na powstanie warszawskie. Tyle opinii na jego temat, tyle różnych zdań, ale poświęcenie powstańców nigdy nie zostanie zapomniane. Kiedy czyta się o walkach o jeden dom, o wielokrotnym traceniu i zdobywaniu pozycji, ciężko to wszystko ogarnąć chłodnym okiem. Pewnie nigdy do końca nie przepracujemy tego wydarzenie i tak naprawdę nie wyciągniemy z niego właściwych wniosków.


Na koniec została przypomniana poezja wojenna. Nie Baczyński, nie Gajcy, ale Ziutek, autor „Czerwonej zarazy”, która stała po drugiej stronie Wisły i czekała aż powstanie do końca upadnie, cały czas łudząc pomocą. A najlepsi młodzi ludzie ginęli każdego dnia.


Kwintesencją tej książki, a zarazem jej mottem powinny być słowa: „dajcie mu poduszkę, przecież niesiecie bohatera”. Kto przeczyta, będzie wiedział o co chodzi. Warto nawet tylko dla tych fragmentów. Jakże ciągle nie dodawać mojego, czasami zapominanego motta, że warto czytać i jak bardzo warto czytać.

Cywilizacja komunizmu – Leopold Tyrmand

To kolejna książka traktująca o sprawach fundamentalnych napisana (można tak rzec) przez amatora. Tak samo jak wielu komentatorów odsądzało „od czci i wary” Feliksa Konecznego („O wielości cywilizacji”) czy jeszcze bardziej Krzysztofa Karonia („Historia antykultury 1.0”) traktując ich jako amatorów właśnie, czyli (w domyśle) nieuków, dyletantów. Nie wiem na czym konkretnie polegał ten zarzut (nikt nie potrafił tego do końca wyjaśnić), ale Einstein też był przecież amatorem z dziedziny fizyki, specem był od wniosków patentowych.


Sam autor twierdzi, że to książka dla ludzi zachodu, którzy komunizmu w zasadzie nie znają. Myślę, że nie do końca miał rację. Książka znowu jest aktualna. Komuniści i lewacy maści wszelakiej nieustannie się uczą. Potrafią wyciągnąć wnioski z porażek i ciągle szukają nowej drogi, aby nas uszczęśliwić. Marsz przez instytucje zdecydowanie im się udaje. Akceptacja manifestu z Ventotene przez „elity” europejskie tylko to potwierdza.


Książkę dość trudno się czyta, myślę, że nie każdy przez nią przebrnie. To nie jest powierzchowna lektura. Życie w komunizmie jest przedstawione z różnych punktów widzenia, pokazane są wszystkie postawy jakie były w tym czasie prezentowane. Ale można zrozumieć jak powstała klasa zwana później nomenklaturą, która nawet jeżeli zdecydowała się oddać władzę to nie za darmo i nie do końca. Resortowe dzieci i wnuki mają się bardzo dobrze. A reszta? No cóż, jak mawiał przyjaciel Tyrmanda – Stefan Kisielewski: „Jesteśmy w d… , najgorsze jest to że zaczynamy się tam urządzać”. Cytat może niezbyt dokładny, ale sens oddaje.

Ciekawy jest rozdział poświęcony Żydom i ich „flirtem” z komunizmem. Fakt faktem autorowi wolno trochę więcej mówić na ten temat, trudno go posądzać (i przede wszystkim oskarżać) o antysemityzm. Cała ta opowieść jest w genialny sposób oddana w jednej piosence Jacka Kaczmarskiego – „Opowieść pewnego emigranta” – niestety Leopold Tyrmand chyba nie mógł jej znać, powstała dwa lata po jego śmierci.

Należę do ludzi, którzy przeżyli późny komunizm, żyłem w epoce Gierka i Jaruzelskiego. Terror stalinowski znam tylko z opowiadań, lata odwilży też osobiście były mi obce. Nie mniej mnóstwo relacji pozwala mi choć trochę wyobrazić sobie tamte czasy. Wiele rzeczy przetrwało cały okres komunizmu – choćby niemożność załatwienia czegokolwiek w normalny sposób, wszechwładność urzędników, kolejki za wszystkim. Mało kto to jeszcze pamięta czy wspomina. Wahadło zostało przestawione w drugą stronę. Wszyscy chcą cieszyć się wolnością i dobrobytem. Tylko, że ułuda to jeno, mało kto zauważa.
Bardzo jestem ciekaw co powiedziałby autor na dzisiejsze czasy, na triumfalny marsz lewaków wszelakich. Tym bardziej trzeba czytać takie książki, żeby wiedzieć gdzie jest koniec tej „świetlanej przyszłości”, zeroemisyjności , wirtualnego pieniądza i innych dobrodziejstw, którymi chce nas obdarzyć eurokołchoz przy naszej bierności lub/i współudziale.


Czy ktoś tak naprawdę z tych, dla których ta książka jest przeznaczona zdaniem autora, ją przeczytał ze zrozumieniem? Czy wyciągnął jakieś wnioski? Być może, ale raczej na swój prywatny użytek. Komunizm i całe lewactwo ma się dobrze, by nie powiedzieć, że coraz lepiej. Kiedy się obudzimy z tego snu? Może efekt gotującej się żaby jest wyjaśnieniem tej sytuacji? Z drugiej jedna strony, o czym zapewniam wielokrotnie, bez czytania (ze zrozumieniem) postępu nie będzie. Czytając mamy jakąś szansę na zrozumienie, na ostrzeżenie, wreszcie na reakcję…

Syndrom ocalałej – Robyn Gigl

Skusiłem się na tę książkę z dwóch dość błahych powodów: raz, że miałem ochotę na jakiś dobry kryminał, dwa, że okładka reklamowała ją jako „Najlepsza powieść kryminalna 2022 wg „The New York Times” i „Los Angeles Times””. Już teraz wiem, że gorszej rekomendacji być nie może. To naprawdę był według nich najlepszy kryminał roku?

Dopiero z wewnętrznej strony okładki dowiedziałem się, że autorka wspiera aktywnie lgbtqwerty, ale siłą rozpędu zacząłem czytać. Niby co kryminał miał mieć z tym wspólnego? Niestety mnóstwo. Tak nachalnej propagandy nie czytałem od czasów ustroju słusznie minionego. Tylu stereotypów nie zdarzyło mi się zobaczyć w jednym miejscu naraz.

Główna bohaterka to adwokatka, która jest kobietą po tranzycji z mężczyzny. I jak każda kobieta, ma kobiece dylematy. Martwi się na przykład tym, że kobiety cispłciowe mają się od niej lepiej, bo przecież wszystko mają podane na tacy. No i zacząłem szukać w czeluściach internetu co to wszystko znaczy. Otóż kobieta cispłciowa to w zasadzie po prostu kobieta, ale im więcej nowomowy, tym lepiej.

Nasza pani adwokat prowadzi sprawę innej kobiety transpłciowej. Coś nie zgadza się w dokumentach, bo istnieje zdjęcie pokazującą jej klientkę w wieku lat 5 jako dziewczynkę. I nasza pani adwokat zastanawia się, czy w owym czasie u 6 – letnich dzieci można było dokonywać zmiany płci. Poważnie, u sześcioletnich dzieci?!

Wokół pani mecenas mamy wspólnika Afroamerykanina, sędziego homoseksualistę, parę homoseksualistów, którzy jej pomagają, jeszcze jakieś panie lubiące się nawzajem (w tym jej transowa klientka) i oczywiście wszyscy są dobrzy, wszyscy stąpają po właściwej stronie mocy. Słowem raj na ziemi, gdyby nie to, że rodziny nie wszystko i nie wszystkich akceptują. Na przykład rodzina jej chłopaka nie chce w zasadzie jej znać, co jest powodem do stresu i zadumania nad niesprawiedliwością i kołtuństwem świata tego.

Teraz czas na czarne charaktery. Nie ma chyba wątpliwości, że to tylko i wyłącznie biali obleśni mężczyźni, którzy są pedofilami od urodzenia i do szpiku kości. Dodatkowo produkują pornografię i oszukują wszystkich dookoła lokując swoje zyski w rajach podatkowych.

Czyżby mało stereotypów?

Otóż nie, mamy jeszcze dzielną mścicielkę, która wprawdzie dokonuje czynów powszechnie uważanych za zabronione z morderstwem włącznie, no ale przecież dzięki niej prawda wychodzi na jaw! Same happy endy, że tam przy okazji jakiś niewinny facet zginął, to tylko mały wypadek przy pracy. Przecież się zdarza.

Teraz trochę o samej fabule i intrydze. Obawiam się, że w większości do bólu przewidywalna. Mało zaskoczeń, mało niespodzianek. Większość z góry będzie wiedzieć jak sprawa się zakończy. Więc i pod tym względem zero zaskoczeń. A to mogło w jakiś sposób ten kryminał podratować. Raz jeszcze zapytam: i to jest kryminał roku?

Długo się zastanawiałem czy recenzję tę umieścić również na swoim blogu. Ale tak i traktuję to jako ostrzeżenie. Ostrzeżenie przed tym, czy jest ta książka, a także przed oczywistością, którą niektórzy nie zauważają. Otóż wahadło zbyt mocno wychylone w jedną stronę wraca bardzo szybko i z wielkim impetem na stronę powrotną. Może przy okazji zmieść parę rzeczy i bieg paru spraw odwrócić. A zawsze przecież można by zachować zdrowy umiar we wszystkim. Coraz rzadziej jednak ten umiar jest obserwowany, co ze smutkiem zauważam.

Świt czerwonego księżyca 1 – Wojciech Włódarczak

Książka marynistyczna – chyba pierwszy raz recenzuję! Owszem zdarzało mi się coś w okolicach, ale nigdy taka literatura sensu stricto. Morze było jakby zbyt daleko od moich zainteresowań, co nie oznacza, że nie chciałbym go kiedyś na pokładzie jakiegoś żaglowca przemierzyć. A w porcie raz czy drugi też zdarzyło mi się być, o czym będzie poniżej jeszcze trochę wiadomości.
Zawsze przyznaję się do braków w swojej wiedzy, a to właśnie ten moment, kiedy należy o tym wspomnieć. Jak bardzo nie starałbym się uważać na lekcjach historii to ten fragment raczej nie był omawiany lub z naszego punktu widzenia nie był interesujący. My zajmowaliśmy się naszymi wrześniowymi klęskami, klęską Francji, potem formowaniem wojska w Anglii i lotniczą walką z Luftwaffe o obronę Wielkiej Brytanii, ale ona sama jeszcze wtedy miała status mocarstwa i interesy na całym świecie – na Dalekim Wschodzie również.
W prywatnych rozmowach często nazywam II wojnę światową odpowiednikiem starej czeskiej Skody 1000 MB. To auto z głębokiej komuny – odszyfrowywaliśmy ten skrót jako 1000 małych błędów, które powodowały, że auto częściej było w warsztacie jak na drodze. I właśnie ta wojna to taka Skoda z jej błędami. O sukcesie lub porażce decydowały tak naprawdę małe błędy. Jeden atak można było poprowadzić dzień lub dwa dłużej i osiągnięto by sukces, jedna depesza nie dotarła na czas, jeden kod został złamany lub nie.
Tu na przykład jedna brytyjska paniusia (ach te kobiety…) zażądała od niemieckiego oficera zabrania swoich kufrów. Niestety w tym samym pomieszczeniu były tajne dokumenty… a potem jeden admirał myślał, że drugi admirał wysłał depeszę trzeciemu admirałowi i on już nie musi, a drugi myślał, że czyni to sama Admiralicja i tak wieść nie dotarła, co spowodowało spore zamieszanie, a wręcz klęskę totalną.
Bardzo ciekawe są te przygotowania wszelakie, memoranda, okólniki i depesze. A potem zostaje tylko i wyłącznie walka. To pierwszy tom – przygotowanie, więc do walki jeszcze nie doszło. Cóż z tego, z historii wiemy jak się wszystko potoczy. Ale podziwiam ludzi działających na podstawie pewnej wiedzy, która okazuje się być niepełna, ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Inna rzecz mnie zaciekawiła. Otóż marynarze brytyjscy podczas rejsu z Anglii do Singapuru licznie dezerterowali. Mnie się wydawało zawsze, że dezercja w czasie wojny to kula w łeb, a tu się okazywało, że przyjmowano ich ponownie na pokład i obiecywano darowanie win za dobrą służbę. Trochę to niezrozumiałe, ale z drugiej strony w jakiś sposób ubogaca to moją wiedzę.


Na chwilę wracając do współczesnych i trochę weselszych czasów, to na zdjęciu jest to, co mi się kojarzy z morzem. Nie wszyscy jednak tak to odbierają.
Przyznaję, że to zupełnie inna literatura niż do tej pory się spotykałem. Dodatkowo mamy sporo informacji zbieranych w archiwach, mnóstwo ustaleń, które pozwalają otworzyć bieg wydarzeń. Szkoda, że znamy ich efekt. To jedyna rzecz, która mnie zniechęca do takiej literatury to fakt, że wiem doskonale jak to się skończy. Mamy tutaj więc serial o Colombo – wiemy kto zabił, ale nie wiemy jak detektyw do tego doszedł. Cenna odmiana.
Generalnie dla mnie to odżywcza lektura.. Z niecierpliwością czekam na drugi tom. Bo jak zawsze staram się zwrócić na to uwagę – warto czytać!

Odyseja kosmiczna 3001. Finał – Arthur C. Clarke

Powieści s-f mają to do siebie, że niektóre bardzo szybko się starzeją, stają się nieaktualne, pomysły w nich są zupełnie nietrafione, ale są i takie, które opierają się czasowi lub dają nadzieję, że pomysły w nich zawarte kiedyś zostaną zrealizowane. Cykl „Odyseja kosmiczna” należy raczej do tych drugich. I proszę zwrócić uwagę, że zostały napisane w XX wieku, wiele wynalazków od tego czasu weszło w życie.

Ciekawe jest też domknięcie fabularne, wszak mija w zasadzie tysiąc lat od poprzednich trzech powieści, więc trudno zapętlić historię, a jednak się udało. To najkrótsza część tetralogii, nie dzieje się zbyt wiele, ale ważny jest finał, jak to autor zaznaczył w tytule. Tylko czy to na pewno finał? Dla Clarke’a oczywiście, dla fabuły… może znajdą się naśladowcy?

W owym XXXI wieku wiele rzeczy jest super zaawansowanych technologicznie, podobno osiągnięto równowagę między kontrolą a wolnością, przestępczości ww zasadzie nie ma, a ludzie są bogaci i szczęśliwi, cóż pod tym względem lekka utopia, szczególnie jeżeli chodzi o tę chwiejną równowagę.

Rzadko to robię, ale posłużę się cytatem : „Dodam – że niedawno trafiłam na leksykon wiedzy o dwudziestym stuleciu – może cię rozbawić – to szło jakoś tak – cytat – Psychoanaliza – choroba zakaźna wywodząca się z Wiednia – pierwsze przypadki około roku 1900 – obecnie wytępiona w Europie, ujawnia się czasem jeszcze wśród bogatych Amerykanów. Koniec cytatu. Zabawne?”. Myślę, że i zabawne i celne. Autor nieźle sobie pokpiwa ze swoich ziomków. Teraz kolej na psychologię, która jest jej spadkobierczynią.

Zawsze kiedy czytam książki s-f zastanawiam się kto od kogo i ile zaczerpnął. Pomysły powielają się to rzecz oczywista, pytanie czy świadomie, czy też nie. Kiedy jednak przyjdzie do sedna okazuje się, że posiłkujemy się greckim „koniem trojańskim” – bo wszystko już przecież było, zostali sami epigoni, dzieł wielkich jak na lekarstwo.

Clarke na końcu książki przytoczył sporo artykułów naukowych, które pozwoliły mu rozwinąć jego futurystyczne pomysły. We wszystkich swoich powieściach starał się bazować na najnowszych badaniach, ale także na rozmowach z astronautami! Czyli nie tylko własna wyobraźnia ale i poważne badania. Chociaż patrząc na spuściznę autora, to wyobraźnia miała tu kolosalne znaczenie. Nie każdy z nas potrafi tak popuścić wodze fantazji.

Jeden z odwiecznych problemów s-f (i nie tylko) jest pytanie, czy obca cywilizacja, która do nas dotrze będzie nam przyjazna czy nie. Bo skoro dotrze to na pewno jest bardziej zaawansowana technologicznie, więc prawdopodobnie będzie miał nad nami sporą przewagę. Oczywiście „Dzień Niepodległości” i inne filmy zapewniają nas, że zawsze damy radę, że w odpowiednim momencie zadziałamy tak jak trzeba. Jednak pomysłowość hollywoodzkich scenarzystów jest przeogromna, wszystko może się zdarzyć. Kiedy do tego dojdzie: jak będzie?

Książka z jednej strony powiela wszelkie stereotypy dotyczące ciemnych stron religii (oczywiście przede wszystkim chrześcijaństwa) z drugiej zaś ukazuje powszechną tęsknotę za czymś więcej niż „chleb i igrzyska”. Stwierdzenie jednego z bohaterów, że ateizm jest nudny, bo nie da się go udowodnić, a zarazem poszukiwanie jakiegoś Przedwiecznego mówi bardzo wiele o kondycji ludzkiej i to nie w przyszłości, ale tu i teraz.

Powieść Clarke’a jest dopowiedzeniem całej historii, choć na pewno nie tak fascynująca jak część pierwsza czy druga. Ale aby się o tym przekonać należy czytać!

Usłyszeć: Mamo! – Janusz Muzyczyszyn

To kolejna książka Janusza Muzyczyszyna, z którą przyszło mi się zapoznać, wszystko dzieje się jakoś hurtowo, wkrótce inne serie zostaną dokończone na moim blogu. Zacznę od tego, że cieszę się, że dane mi ją było przeczytać, choć nie mówimy tu o beczce miodu i łyżce dziegciu (podział na rozdziały!), ale po kolei.


Mimo, że częściowo rzecz dzieje się w Warszawie, bądź na krótką chwilę we Wiedniu, książka jest osadzona w śląskich realiach. Autor umiejętnie podkreśla w dialogach bohaterów swoje (tak myślę) poglądy na język śląski (nie gwarę) czy inne regionalizmy. Ma chyba też ulubione lokale czy inne miejsca (jak targi na Nikiszowcu), a galeria katowicka dla jego bohaterów to oczywiste miejsce zakupów (choć nie wszystko tam jest!).


Z jednej strony mamy bardzo tradycyjną opowieść i tradycyjnymi bohaterami, z drugiej zaś sporo tak zwanej „ponowoczesności”. Nawet epizodyczne postacie wydają się być okazami z zupełnie innej epoki. Mam na myśli młodą dentystkę z Warszawy, która czeka na swojego księcia z bajki i tylko jemu odda swe serce i ciało. W Warszawie? Troszkę to nie pasuje…, ale od czego jest licentia poetica?! Można powiedzieć, że główni bohaterowie też czekają na siebie całe życie i są (i będą) sobie dozgonnie wierni. Tuż obok mamy jednak parę kobiet, które związały się ze sobą, wzięły ślub w Berlinie, bo przecież ta zacofana Polska na to nie pozwala, a w dodatku rodzina z Podkarpacie (no bo skąd indziej, czyż nie?!) nie akceptuje tego związku (delikatnie rzecz ujmując). Potem pojawia się kolejna panna (tym razem z Podlasia), które ma spore wątpliwości natury moralnej, ale też jest zainteresowana takim związkiem. Cóż takie mamy czasy.
I w zasadzie wszystko byłoby ok., gdyby nie kolejny niuans. Otóż chrzest to katolicka uroczystość związana z sakramentami. Nie występuje w innych religiach (są podobne rytuały, ale to nie to samo), nie może być więc mowy o jakimkolwiek chrzcie humanistycznym. Można sobie taką uroczystość nazwać w dowolny sposób, ale zawłaszczanie katolickiej terminologii jest troszkę brakiem poszanowania religii. Skoro oczekujemy poszanowania różnorodności, szanujmy też innych.


Mam propozycję (jeżeli losy bohaterów kiedykolwiek będą kontynuowane), żeby we Wiedniu odwiedzili ulubiony przeze mnie Hundertwasserhaus. Zamieszczam fotkę dla porównania i zapamiętania, choć nie oddaje ona uroku miejsca.


Książka porusza w swojej głównej treści (wiem, że to spojlerowanie, ale tylko z lekka) problem braku możliwości zajścia w ciążę i problem adopcji dzieci. O ileż to istotniejsze i ważniejsze niż dyskusja nad aborcją. Tu przypomina mi się takie stwierdzenie, które kiedyś słyszałem, że wśród muzułmanów nie ma sierot. Rodziny są tak rozległe, że zawsze znajdzie się ktoś, kto dzieci przygarnie i wychowa. Może dlatego spaliły na panewce pomysły pewnego prezydenta miasta z Pomorza, który chciał takowe sieroty (bodajże z Syrii) sprowadzać.


Wspomniane problemy nie są łatwe i wiążą się z wieloma dylematami, od których główni bohaterowie nie uciekają, które muszą rozwiązać. Zwątpienie i nadzieja przeplatają się ze sobą co chwila, a liczne przykłady raz zachęcają raz odstręczają. A na zakończenia tragedia jednych może stać się szczęściem drugich. Smutne to, ale prawdziwe.


Reasumując książka przypadła mi do gustu, chociaż nie wszystko mi się w niej podobało, co zaznaczyłem we wcześniejszych akapitach. Trochę smutne, że takim książkom tak trudno się przebić. No, ale na to, to już chyba nie ma rady…

Świat i Kościół w kryzysie – Grzegorz Górny, Krystian Kratiuk, Paweł Lisicki

Znowu całkiem inna książka. To zapis rozmowy trzech panów, które prowadzą ze sobą na różne tematy. Wszystkie związane są oczywiście z Kościołem i jego obecną sytuacją. Na świat też spoglądają z troską, bo jest się czym martwić, a nie wszyscy to zauważają, bądź mają ochotę na ten temat dyskutować. Po co? Wszak jest tyle weselszych tematów…

Zapisane rozmowy pochodzą z czasów post pandemicznych, z czasów początku wojny na Ukrainie, ale na pewno przed grudniem 2023. Patrząc na to co w dalszym ciągu się dzieje, jakich zmian jesteśmy świadkami widzimy, że papiestwo pędzi, to nie wiatr zmian, to wichura, tornado połączone z jakimś tsunami. Ale tego autorzy nie wiedzieli. Ciekawe jak teraz wyglądały by ich dywagacje?

Krystian Kratiuk, Grzegorz Górny oraz Paweł Lisicki starają się dać odpór nowoczesności, przypominają nam proste prawdy wiary, pokazują ciągłość, tradycję, powołują się na najważniejsze przykazania Kościoła, na istotę katolicyzmu. Nie da się ukryć jest nie współbrzmi to z tym co słychać ze świata całego, do czego zdają się zmierzać moderniści maści wszelakiej. Trudno nie zgodzić się z ich diagnozami i opisem sytuacji.

Mnie osobiście przy pandemii bardzo niepokoiło to, że postawiliśmy siebie, swoje zdrowie na piedestale nie licząc się w ogóle ze sprawami duchowymi, tak, jakby ich nie było. Można powiedzieć, że władze poszły za fałszywymi bożkami, a mało kto miał odwagę głosić coś innego, dać im odpór. Porównanie tego do średniowiecznych procesji pokutnych w trakcie o wiele większych plag jest bardzo jaskrawe i każe poważnie się zastanowić nad istotą wiary.

Staliśmy się „letnimi katolikami”, ulegamy fałszywym bożkom, leczymy ciało, ulegamy psychologom, jakimś guru, coachom (co to za słowo w ogóle), zapominamy o tym co istotne. Staramy się przekreślić dwa tysiąc lat doświadczeń, które pokazują, że jest jedna droga, którą powinniśmy kroczyć. Ale przecież dziś króluje przyjemność i rozrywka, mamy odczuwać radość i być zawsze szczęśliwym. Rzymskie „chleba i igrzysk” zostało zamienione na (tożsame) „shopping and fucking” za Sarah Kane.

Zamęt jaki obecnie panuje na szczytach hierarchii kościelnej powoduje dodatkowy popłoch wśród wiernych, co powoduje odejścia od kościoła. Oczywiście są miejsca, gdzie dzieje się odwrotnie. Szczególnie wśród wiernych związanych z tradycją rytu rzymskiego wiara jest mocna a powołań wiele. Cóż nie wiadomo jak długo będzie jeszcze można takie msze sprawować.

Przyznam się, że raz byłem świadkiem przyjęcia do kościoła dorosłego człowieka, wcześniej niewierzącego. Był to Hiszpan, a rzecz miała miejsce we Francji. Co to była za radość! Biskup specjalnie przyjechał by w tym szczęśliwym wydarzeniu uczestniczyć. Wszyscy czuli, że dzieje się coś wielkiego, podniosłego. I to wydarzenie chciałem jakby przeciwstawić się temu pesymizmowi (choć sam go podzielam) autorów. Wiem, że to jednostkowy przypadek, ale kropla drąży skałę.

Takie książki są bardzo potrzebne, choć zapewne nie dotrą do rzesz czytelników. Raczej zerkną do nich nieliczni i to w dodatku ci przekonani. Czy mamy szansę na to, żeby ludzie obudzili się z tej „drzemki” duchowej? A autorzy dysponują ogromną wiedzą i posługują się mnóstwem przykładów, o których zapewne nie słyszeliśmy lub zapomnieliśmy. Dlatego, jak wołanie na puszczy, tak istotne jest namawianie do czytania, do zgłębiana lektur, do posługiwania się własnym rozumem. Żeby móc to świadomie uczynić, musimy posiadać wiedzę, która właśnie z czytania się bierze. Żadne telefony, tablety i komputery tego nie zastąpią.

Moje życie w Armii Czerwonej – Alfred Wirski

Kolejna książka, która jest autentycznym świadectwem uczestnika zdarzeń, dość dramatycznych, wręcz tragicznych zdarzeń – bycia żołnierzem Armii Czerwonej. Przy okazji zastanawiałem się, czy tę nazwę pisać z małej czy dużą literą. Uznałem, z szacunku do języka polskiego, że napiszę z dużej, bo szacunku do tej armii nie ma żadnego. Dzisiaj to już tylko rosyjska armia, ale jeżeli coś się tam zmieniło, to raczej na gorsze.

Alfred Wirski mimo że element raczej wrogi (Polak), to jednak kierowca-mechanik – bezcenny fach w sowieckiej Rosji – dlatego prosto z Lwowa wylądował w opiekuńczych ramionach armii. Przy okazji wspomnę taką książkę o włoskich żołnierzach w Rosji („Wrócili tylko nieliczni”) – tam też pojmani włoscy żołnierze – kierowcy natychmiast wracali na front jako żołnierze najsłynniejszej armii świata, która miała tylko „mięso armatnie”, a żadnych specjalistów. Armia w latach czterdziestych XX wieku nie posiadała kierowców, mechaników a także wszelkich innych specjalistów – a jednak wojnę wygrała!

Czasami wydaje się, że gehenna Alfreda Wirskiego, to taka zwykła żołnierska opowieść, dopóki nie uświadomimy sobie ilu żołnierzy z jego jednostki pozostało przy życiu, ile znajomych się kiedykolwiek odnalazło. Czasami mogłoby się wydawać, że inni Polacy (na przykład niejaki Ludwik) potrafią się urządzić i niby jak Szwejk wszystko przetrwać, ale to tylko pozory. Wszędzie dominował nieprawdopodobny strach, możliwość wpadki w każdej chwili i jedyna kara – rozstrzelanie. Droga do polskiej armii pomimo traktatu Sikorski-Majski to była prawdziwa droga przez mękę i bardzo często wiązała się z dezercją z Armii Czerwonej, a dezerterzy byli zajadle ścigani przez NKWD i stawiani pod pierwszy lepszy płot.

Naszemu bohaterowi sztuka ta się udała dzięki pomocy wielu bezinteresownych Rosjan, którzy częstokroć ryzykowali życiem. Pan Wirski (zresztą nie tylko on) zawsze rozróżniał życzliwość wielu zwykłych Rosjan od ustroju i władzy, która tam panowała. Niestety władza ta wywarła gigantyczne piętno na swoich obywatelach, co możemy obserwować do dnia dzisiejszego, może nawet szczególnie w obecnych czasach.

Mówi się, że Rosji „bez wódki nie razbieriosz” – nietrudno w to uwierzyć. Zabawy alkoholowe (jeżeli można to nazwać zabawami) pokazują fatalizm Rosjan i smutne pogodzenie się z losem. Pierwszy raz czytałem o zabawie w „kukułkę” – to nie alkoholowe ekscesy straconego pokolenia z Lermontowa czy pijackie dręczenia z „Encore” Jacka Kaczmarskiego. To raczej ostatnie stadium upodlenia. Bardzo to smutne, swoją drogą. A na froncie też dwa razy na dzień pojawiała się wódka, a co sprytniejsi i kilka kubków więcej wypijali. Czasami na koniec było coś na kształt naszej (z czasów słusznie minionych) brzozówki (kto nie wie, nie zrozumie).

Patrząc na kampanię z 1941 roku zawsze zastanawiam się co by było, gdyby Niemcy nie popełnili w zasadzie kilka drobnych błędów, gdyby inaczej potraktowali serdecznie witających ich Rosjan, gdyby wyruszyli tydzień wcześniej, gdyby… na szczęście byli pełni pychy i pewności siedzie, a jak wszyscy wiemy pycha podąża przed upadkiem.

Wracając do naszego bohatera – jego droga do armii Andersa jest tak nieprawdopodobna i tak fantastyczna, że wielu zapewne w nią nie uwierzy. Okazuje się, że podobnych historii (których jeszcze nie znamy) było sporo i niejednemu dezerterowi z Armii Czerwonej udało się dotrzeć do swoich. A ilu się nie udało…? Tego niestety nie dowiemy się nigdy.

Dla mnie super książka. Brat często mi mówi, że tylko historie autentyczne są ciekawe. Dla mnie „nie tylko”, ale coraz bardziej uważam, że warto czytać takie pozycje częściej niż do tej pory!